Niedawno wybrałam się na wycieczkę, żeby odebrać kopię dokumentacji medycznej z mojego pierwszego porodu. Wniosek złożyłam prawie 3 lata temu, pod koniec drugiej ciąży. Chciałam zamknąć tamten etap. Ale.. potem był drugi poród, połóg, dwójka maluchów, jakaś pandemia, trzecia ciąża, trzeci poród, trójka maluchów… 🥴
I tak się złożyło, że nie miałam okazji odebrać tej kopii. 🤷♀️
Ale o tym nie zapomniałam! 😉
Na początku grudnia zadzwoniłam do szpitala. Po trzech przekierowaniach na nowe, albo raczej coraz to nowsze, numery dodzwoniłam się w końcu do archiwum. Z miłą panią udało nam się dogadać, że zlokalizowała mój wniosek, a kopia dokumentacji jest do odbioru w przychodni. Specjalnie dopytałam, czy wszystko jest gotowe, bo jadę z daleka, a papiery sprzed 3 lat mogły się gdzieś zapodziać. Pani uspokoiła, że wszystko powinno być dostępne od ręki i żebym przyjechała.
Ogarnęłam się po miesiącu 😛, wzięłam część dziatwy i pojechaliśmy na wycieczkę.

I taka sytuacja… Najpierw idę nie tam gdzie trzeba, czyli na SOR. Niemiła pani odsyła mnie do przychodni przyszpitalnej, która jest… 10 budynków dalej. Kto by się domyślił? 😉
Tam z trudem wchodzę z wózkiem. Biorę numerek do kolejki – liczba oczekujących 81! 😳
Myślę sobie… albo nabroili i wszyscy wyciągają kopię dokumentacji, albo im się system skrzaczył.
Nie ma kogo spytać o co chodzi, bo wszystkie okienka obstawione, a jak ktoś krok zrobi krok w ich kierunku, to ludzie groźnie patrzą.
Dzwonię do Kamila się wyżalić. Chyba dość głośno mówię, bo chwilę po skończeniu rozmowy podchodzi do mnie młoda kobieta i daje swój numerek do zapisów na wizyty. Mówię, że dziękuję, ale ja nie do tej kolejki. Ona jednak poleca skorzystać (wygląda na doświadczoną 😉 ), a to już „za 2 osoby”. Zalewa mnie wdzięczność. Chwilę później podchodzę do okienka i faktycznie pani obsługuje mnie, mimo że jestem z inną sprawą.
Idzie do pokoju z dokumentacją, szuka, ale jej nie znajduje.
Kieruje mnie do sekretariatu głównego, który jest w szpitalu (te 10 budynków dalej) i mówi, że tam na pewno mi pomogą.
Biorę spocone już dzieci i pomykam do sekretariatu. A tam… schody w dół, schody w górę, po drodze muszę zostawić wózek, jedno dziecko na ręce, drugie trzymam drugą ręką za rękę. Jestem.
Opowiadając moją urzekającą zapewne historię kobiecie w maseczce siedzącej za biurkiem rozbieram jeszcze bardziej spocone dzieci i siebie. Ona się śmieje z frustracją pod nosem, że tu nie ma dokumentacji, ale obiecuje pomóc. Dzwoni do kilku osób, czasem podrzucając mi słuchawkę, żebym doprecyzowała co i kiedy składałam. Karmię Nusię, bo oczywiście jak się spociła, to teraz chce się jej pić. W tym czasie Adzio robi przemeblowanie u pani na biurku. Pani stara się bronić terenu, ale spryciulek dopada a to długopisu, a to stickynotesów, a to markera. Jest już ewidentnie znudzony tą sytuacją.
W końcu pani odsyła mnie z powrotem do przychodni „pozaszpitalnej”. I znowu: ubieranie x3, schody, schody, mija nas ambulans z głośną muzą, 10 budynków, drzwi, drzwi. Jestem.
Ale… nie ma tamtej pani, z którą wcześniej rozmawiałam…
Biorę numerek (nauczona doświadczeniem) do zapisów na wizyty – liczba oczekujących: 15. 😵
Siadam już trochę podłamana. Chwilę czekam. Do pokoju z dokumentacją wchodzi inna pani i szuka. Idę do niej, przedstawiam się, ona zaprasza, szuka dalej. W końcu zostawiam jej numer telefonu i proszę, żeby zadzwoniła jak znajdzie.
Idziemy na spacer i coś zjeść.
Wracamy po godzinie.
Pani mówi, że nie ma. Przeszukała dokumentację od 2007 roku i nie ma. Znikło.
Zrezygnowana wypełniam kolejny wniosek z prośbą, żeby wysłali mi skany na maila.
Wychodzę ze szpitala.
I… czuję wdzięczność.
Do siebie.
Że kolejne dzieci urodziłam w domu i nie muszę wyciągać kolejnych dokumentacji.
Ja bym chyba kogoś rozniosła… Strasznie mnie irytuje taki bur…bałagan. Jedyny miły akcent to ta kobieta, która oddała Ci swój numerek, cudownie, że są jeszcze tacy ludzie.