Narodziny Nusi

Ktoś się zbliża…

Poniedziałek ma być ostatnim dniem pogody przed falą deszczów, więc Kamil wypożycza wertykulator, aby ogarnąć nasz nieogarnięty trawnik. Gdy już zaczyna „orać” (koło 16.00), ja biorę się za grabienie. Chłopaki bawią się wesoło trawą, a mi przez głowę przechodzi myśl, że a nuż sobie właśnie rozkręcę akcję. Ignoruję ją – przecież planuję rodzić za tydzień…

Dzieci w ogrodzie przy wertykulacji trawnika


Brzuch mi się napina od czasu do czasu. Już raz tak miałam w poprzednią środę. To był fałszywy alarm. Uznaję więc, że to też się tak skończy. Ale… po powrocie do domu okazuje się, że odszedł mi mały kawałek czopa śluzowego. I znowu myśl – a może jednak dziś? Wtedy przypomina mi się, że niektórym kobietom czop odchodził nawet kilka tygodni przed porodem. Wracam więc do wieczornego planu.
Kolacja, kładzenie dzieci spać.
A mnie dalej ciągnie w dole…

Pierwszy okres porodu

Koło 22.15 piszę do Agi, że coś się dzieje, ale nie wiem jak się potoczy. Aga uwieczniła nasz poprzedni poród domowy, który był szybki. Ponieważ kolejny mógł także taki być, umówiłyśmy się na kontakt przy pierwszych oznakach porodu.

Zaczynam mierzyć skurcze aplikacją. Po pięciu ta mi pisze, żebym zaczęła się pakować do szpitala. Nie wiem czy się śmiać, czy płakać… Jeszcze mnie nic nie zabolało, a już szpital?! Ile kobiet się na to nabierze i pojedzie za wcześnie? Mimo to jestem raczej rozbawiona. 

Idę przekazać to Kamilowi. Jest w ogrodzie. Wychylam się przez okno, opowiadam mu o sugestii aplikacji. Dodaję, że i tak planuję się położyć. Ale wcześniej chcę ogarnąć sobie przestrzeń do ewentualnego rodzenia.

W łazience wokół wanny rozkładam świeczki i lampki, rozwieszam afirmacje, stawiam ikonkę Matki Boskiej. To wszystko mnie bardzo wzrusza, bo te rzeczy dostałam od bliskich mi kobiet. Rozsyłam też wiadomości do moich grup wsparcia z prośbą o dobre myśli. 

Afirmacje porodowe

O 22.40 informuje swojego tatę, żeby miał przy sobie telefon, bo może coś się wydarzyć i nie wiem, czy będę chciała, żeby chłopcy byli wtedy w domu. Dalej ogarniam siebie, chcę się czuć pięknie w tym porodzie. Skurcze są nieregularne i nie za bardzo chcą się rozkręcić, ale mam przynajmniej czas dla siebie.

Kładę się, skurcze są czasem co 8, czasem co 12 minut, ale bolą bardziej. Nie wiem co robić… Czy to się rozkręci, czy nie? 
Wstaję znowu, są co 4 min, ale lżejsze. W poprzednim porodzie też tak było, ale udało mi się zasnąć.

Wchodzę pod prysznic. Oblewam plecy gorącą wodą. Wtedy skurcz trzyma bardzo długo i mocno. Kiedy polewam brzuch, skurcze są łagodniejsze. Brzuch, plecy, brzuch, plecy. Działa za każdym razem. Rodząc (?) nadal zachwycam się jak działa moje ciało i z uważnością je obserwuję.

Jestem w stałym kontakcie z Agą. Koło 1.00 wszystko jest gotowe. Wychodzę z łazienki – Kamil śpi. Schodzę na dół – wszystko posprzątane. Też się kładę, ale skurcze są już co 4-5 min. O 2.10 Aga decyduje, że powoli się zbiera i jedzie do nas.
Próbuję jeszcze odpoczywać w łóżku. Przychodzi Adzio. Do mnie. Jakby coś przeczuwał. Zazwyczaj przychodzi do Kamila. Teraz staje nade mną i mówi, że chce się napić i ze mną położyć. Tak robimy. On zasypia, a ja jeszcze chwilę leżę. Jednak skurcze bardzo dokuczają. Wstając mówię Kamilowi, który się przebudził, że akcja trwa i Aga jedzie. Wtedy wstaje Daś. Płacze i nie daje się już położyć do łóżka. Kamil robi się niespokojny. W końcu miałam olać i nie rodzić, a chyba rodzę… 

Kamil dzwoni po mojego tatę i szybko pakuje torbę chłopców. Daś nadal błąka się po domu i pojękuje. Adzio na szczęście zasnął. Przyjeżdża Aga, otwieram jej nieśmiało, bo przez płacz Dasia akcja jeszcze spowolniła. Zastanawiam się, czy to w ogóle ruszy w tym całym zamęcie. Idę potulić Dasia. Wiem, że mnie potrzebuje. Uspokaja się. Przyjeżdża tata. Torba dzieci spakowana. Zostaję sama na piętrze, a wszyscy schodzą na dół.

Próbuję wrócić do siebie. Zakładam słuchawki, puszczam muzykę i kładę się na chwilę. Zasypiam. Mocniejszy skurcz wypędza mnie znowu z łóżka. Kamil i Aga wracają na piętro. Chłopcy pojechali.

Mogę rodzić!

Nareszcie cisza i spokój. Ale… zrobiła się prawie 4:00, a ja jestem bardziej śpiąca, niż rodząca. Skurcze nadal są, natomiast dopiero teraz zaczynają wymagać skupienia i wyśpiewania. Przyjmuję je z uśmiechem i radością. Wiem, że każda fala zbliża nas do celu. Ból rozkłada się po równo na spojenie łonowe i krzyż, co w sumie nie boli tak bardzo. Czuję, że to kontroluję, że działamy z dzieckiem razem. Ale postępu jakby nie ma… Tym bardziej cieszę się, że mam ten komfort być w swoim miejscu, tam gdzie bezpiecznie. Nigdzie nie muszę jechać, nikt mnie nie popędza, nie ocenia, nie straszy, nie kłuje, nie dotyka kiedy nie chcę…

Poród w domu

Czuję, że warto chwilę odpocząć i się położyć. Bardzo chce mi się spać i jest mi zimno. Może dlatego akcja nie rusza?
Pod kołdrą jest mi cieplutko. Zasypiam. Budzi mnie silny skurcz, który podnosi moje ciało do pozycji czworaczej.
Kamil czujnie doskakuje do mnie i chwyta za biodra. Ulga. 
„Przynajmniej sobie te pół godzinki pospałam” – mówię do niego. 
„Pół godzinki? To było 5 minut! No, może 7.” 

Myślę sobie, że chyba żartuje. Ale nie. Mimo, że znałam to zjawisko z niejednej opowieści to nadal trudno mi uwierzyć, że można tak dobrze pospać w kilka minut. 
Idziemy do łazienki. Wypoczęłam – teraz mogę rodzić. 😉

Kamil włącza mi muzę, przynosi podgrzane termoforki z pestek wiśni. To mi też bardzo pomaga. Mówię Adze i Kamilowi, że może oni też chcą się położyć, bo to powolutku idzie. Może dziecko jest poowijane pępowiną? Albo jeszcze poprawia swoją pozycję? Wychodzą. Zostaję chwilę sama w łazience. Zaczyna świtać…

I wtedy uświadamiam sobie, że może to nie kwestia ułożenia dziecka, tylko coś MNIE blokuje? Siedzę na (zamkniętym) sedesie i płaczę. Myślę o tym, jaki dziwny jest teraz ten świat. Że tyle wyzwań przed nami, żeby zapewnić dzieciom normalność i wolność. Czuję ciężar odpowiedzialności, ale też bezradność. Spoglądam na obrazek Matki Boskiej, na afirmacje i zbiera mi się jeszcze więcej łez. Zaczynam gadać do dziecka. Mówię mu, że jestem gotowa, że czekamy na nie… 

„Chodź Niunio, możesz już się urodzić”.

Poród domowy

Przychodzi Kamil. Mówię o tej blokadzie, o tych myślach. On mnie pociesza. Przytulamy się. Chwilę później siadam zmęczona znowu na poduszce na toalecie. Pojawiają się silniejsze skurcze, które tak fajnie idą w plecy (oksytocynka zadziałała <3). Kamil świetnie mnie masuje. Siedzę, a jednak pracuję ciałem i biodrami szukając pozycji ulgi. Po którymś takim skurczu czuję, że dziecko się trochę obniża. Skurcze bolą już konkretniej, więc zachciewa mi się do wanny.

Wskakuję do gorącej wody. Moje ciało się rozluźnia. Leżę sobie, polewam brzuch i przysypiam. Kamil z ciekawości mierzy skurcze. Są nadal nieregularne co 4 min, lub co 10 min, ale muszę je wyjękiwać. Sennie mówię znowu „Może się połóżcie? Wrócicie na koniec. Usłyszycie, jak będę ryczeć jak lwica! :D”.
Ale oni zostają.

Zaczyna mi się robić za ciepło. Wołam o picie. Woda z cytryną super orzeźwia. Jestem śpiąca, ale bardzo świadoma. Niecierpliwie oczekuję kolejnego skurczu. Chcę tej intensywności, tej siły. Chcę, żeby mną „zamiotało”. Znowu mówię „No chodź Niunio, chodź…” i wtedy przychodzi bardzo silny skurcz. Jęczę, kręcę biodrami i wołam zafascynowana: „Patrzcie na brzuch!”, a on podczas skurczu jest tak opięty na dziecku, że przyjmuje z mojej perspektywy kształt serca. Oni patrzą równie zaciekawieni. Trochę się ze mnie śmieją, że tak rodzę rozmawiając z nimi. A ja chcę, żeby wiedzieli, co się dzieje.

Jest mi za gorąco. Już nie chcę być w wannie. Wiem też, że jak wyjdę, to powinno ruszyć. Czuję się śpiąca, ale gotowa na ostatnie starcie.
Wychodzę z wanny. Kamil otula mnie ogromnym ręcznikiem.

Przytulanie

Wycieram się i zakładam majtki (ja to jednak jestem bardzo wstydliwa…). Co skurcz opieram się o przewijak, a Kamil masuje mi plecy. Po chwili mówi „No, już masz te skurcze co 2 minuty!”. Klękam na miękkiej macie, którą Kamil podczas mojej kąpieli przytachał do łazienki. Z przodu łapię piłkę. Przychodzi ta intensywność, na którą czekałam. Jęczę sobie, pamiętam najważniejszą zasadę – długi wydech, długie nuty…
Jest fajnie.
Jest nawet przyjemnie.

Śpiewanie reguluje mój oddech, masaż łagodzi napięcia. W trakcie jednego ze skurczów wołam „O tak! O tak!” – tak mi jest dobrze, gdy Kamil wbija mi pięści w plecy.
„O, teraz czuję, że ruszyło!” informuję o postępie. 
„To może już zdejmiesz majtki?”
„Kochanie. Nie martw się. Ja będę wiedziała, kiedy zdjąć majtki.”
Czekam na pierwszy party, po którym wskoczę do wanny. Póki co jest mi dobrze na podłodze z tym kojącym masażem.

I wtedy przychodzi fala…

Drugi okres porodu

Jest niby tak, jak poprzednio – kręcę biodrami, śpiewam długie nuty, Kamil ściska mi biodra. Nagle mój głos idzie w górę. „Już jest parcie!” – informuję i dalej jadę głosem w górę.
Czuję, jak moje ciało się całe otwiera. Poddaję się temu, krzyczę dalej, pęka pęcherz – „Wody poszły! Aaaa…!” Czuję rozpieranie. Rozstawiam trochę kolana i ściągam majtki. Krzyczę.
Dotykam. Chce sprawdzić, co idzie pierwsze – głowa, czy pupa…? Nie wiem. Fala się jeszcze nasila, przyjmuję to, ale drę się już dziko. Trzymam w ręce to, co wychodzi – wychodzi i na chwilę przystaje. Uświadamiam sobie, że to główka. Ale fala nie odpuszcza. Poddaję się temu i nagle… przychodzi ulga.
Zapada cisza… 

2 komentarzy do “Narodziny Nusi

  1. Jak bym czytała historię z innego wymiaru. Przepiękna. I jednocześnie z lekkim bólem zazdrości, bo to nie będzie nigdy moją historią. Nie rozumiem i też trochę nie czuję tego języka afirmacji. Jest piękny, ale dla mnie jakiś taki daleki. Czuję coś podobnego jak z tym otulaniem poporodowym, które też nie jest dla mnie…
    Ale z całego serca cieszę się, że mogłaś czegoś takiego doświadczyć. Naprawdę wielka rzecz. I ta ogromna świadomość swojego ciała… prawdziwy CUD NARODZIN.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Podobne artykuły