Narodziny Adzia – mój pierwszy poród

Rutynowe KTG

Podpięli mnie. Jestem roztrzęsiona. Maluch najwyraźniej też, bo na KTG jego tętno jest w górnych granicach. Wiem, że odczuwa to co ja, więc bardzo staram się opanować swoje emocje. Słabo mi to idzie.

Kamila nie ma, wrócił się po aparat do domu. Wizja mojego pięknego porodu do wody właśnie się rozmywa. Nie chcę zdjęć, nie chcę tego aparatu. Niech on już wraca…

Podpisuję zgodę na transfer, ale własnym samochodem. Przyjeżdża Kamil, zabieramy manatki i jedziemy. Podjeżdżamy pod rozpadający się szpital.

„Doprawdy wymarzone miejsce do wydania na świat swojego pierworodnego syna…”.

Pojawia się autentyczna myśl o ucieczce. Sama się za nią krytykuję, przecież to „nieodpowiedzialne”. Olewam swoją intuicję. Moje ciało mnie zawiodło, co nie? No to chyba tylko „oni” wiedzą, jak to teraz bezpiecznie zakończyć?

Izbowe procedury vol. 2

Na izbie przemiło wita nas pielęgniarka. „Zapraszamy, proszę, proszę. U nas jest bardzo fajnie, spokojnie i kameralnie. Nie ma tłumów. Proszę się rozgościć.” Wow, no tak miło, kto by się spodziewał?

Ale procedury tu też są, więc jedziemy z tematem od początku. Wypełnianie papierków, przekazanie wyników badań i (nieśmiało…) planu porodu, kolejne KTG (bo czemu nie?). O! Nawet zapisał się jakiś skurcz! Dziwne, bo nic nie czułam. Przychodzi lekarz, bardzo miły. Pyta „na kiedy termin?” – mówię, że na 19 lutego. On bierze kółeczko i kręci. „Nie… no mi tu wychodzi że na 23 lutego.” Patrzę na niego zdziwiona. Znałam dzień poczęcia, więc termin dla mnie jest oczywisty. Lekarz podsuwa mi pod nos kółeczko. „Pani zobaczy.” Myślę sobie „widocznie to kółeczko jest z innej gazetki, niż mojego lekarza prowadzącego”… Na szczęście lekarz nie drąży tematu. Znowu badanie wewnętrzne. Tym razem niewyczuwalne. Można? Można. Bez skurczów i tak szyjka się nie zmieni, ale rutyna to rutyna. No to upewnijmy się jeszcze – czy to na pewno wody? Na podkład leci trochę błękitu bromotymolowego i pojawia się oczekiwany niebiesko-zielony kolor: to wody! Jednak nie chodzę i nie posikuję… 😉

Medykalizacja

Jest 17.30. Lekarz zarządza antybiotyk. Trudno mi się kłócić. Straszą zakażeniem. Pielęgniarka próbuje się wbić w moje słabe żyły. U mnie jednak kiepsko z nawodnieniem, a stres jeszcze bardziej zaburza moje odczucie pragnienia. Przy pierwszym podejściu pęka żyła. Ból jest paskudny.W miejscu wkłucia tworzy się pokaźny krwiak. Wypijam pół litra wody. Przy drugim podejściu udaje się założyć wenflon.

„No to może podamy TROSZECZKĘ (SZTUCZNEJ) OKSYTOCYNY na rozkręcenie akcji?”

…pyta miło lekarz. „Ale my chcemy, żeby nie było medykalizacji” mówi przytomnie Kamil. „Trooochę podamy, taką malutką daweczkę”. „No dobrze…” – nie wierzę, że to mówię.
Oddaję swój poród zupełnie bez walki…

Przebieram się w koszulę nocną – najstarszą, jaką znalazłam w domu – w kropeczki i misie. Wyglądam okropnie. Infantylnie i brzydko. I tak się czuję… Na szkole rodzenia mówili, że i tak po porodzie koszula idzie do wyrzucenia, więc najlepiej założyć koszulkę męża. Chodzenie z tyłkiem na wierzchu nie wydaje mi się komfortowe, więc długa, stara koszula, której nie szkoda wyrzucić wygrywa. Zakładam też grube skarpetki. Znajoma mi tak poradziła. Mówiła, że w szpitalu było jej okropnie zimno w stopy.

Poród w szpitalu

O 18.00 podłączają sztuczną oksytocynę. Przychodzi położna, żeby mnie zbadać wewnętrznie. To już trzecie badanie, a poród się nawet jeszcze nie zaczął.
Proszę salową o przyniesienie piłki. Zakładają mi KTG. Jestem cała w kablach. Mimo to staram się być aktywna, żeby akcja się rozkręciła. Chodzę w te i we wte, jak tygrys w klatce.

Staram się przybrać waleczną postawę. Wiem, że będzie ciężko, ale… ja nie dam rady? Myśl o spotkaniu z synkiem trzyma mnie na duchu. Wyobrażam sobie, że to już poród, żeby pomóc go wywołać. Skupiam się na sobie, na ile to możliwe przy jaskrawym świetle, maszynach i obcych osobach kręcących się wokół.

Poród w szpitalu

Kijem w plecy

O 20.00 pozwalają mi pójść pod prysznic. Bez żadnych kabelków wesoło wskakuję do kabiny. Radość nie trwa jednak długo. Przez kilka minut leci zimna woda, by w końcu zrobić się… letnia. Jestem rozczarowana i poirytowana. Ale… zaczynają pojawiać się skurcze. Już chwili woła mnie położna i zaczyna zaglądać do łazienki. Okropnie mnie to drażni, nawet chwili intymności nie mogę mieć… Wycieram się szybko, bo ból już bardzo doskwiera.

Zaczyna się jazda bez trzymanki. Skurcze są co 3 minuty, długie na minutę. Każdy pojawia się nagle, jak uderzenie kijem baseballowym w plecy. Mówię Kamilowi „Już!”, on próbuje masować i ściskać talerze biodrowe, ale ból jest zawsze szybszy. Skakanie na piłce pomaga, ale nie mogę się skupić i odlecieć na „planetę poród”. Ciągle ktoś wchodzi i wychodzi. A to salowa umyć podłogę, a to lekarz popatrzeć nie wiem na co, a to położna zbadać albo „doradzić”.

3 komentarzy do “Narodziny Adzia – mój pierwszy poród

  1. placze. bo tak samo wygladal moj pierwszy porod.
    i nie odczarowaly go kolejne dwa piekne porody w domu narodzin.
    minelo 10 lat. a ja nadal mam ogromny zal. zlosc. na siebie. na nich. na ojca.
    przez 10 lat flashbacki.
    miesiac temu olsnilo mnie, ze w tym szpitalu, wtedy, zostalam zgwalcona.

  2. Rodziłam 7miesięcy temu. Miało być w domu, wyszło w szpitalu i to z vacuum. Najgorsze było traktowanie mnie przez położną na sali porodowej. Dziwne odzywki. No i oczywiście przebicie pęcherza płodowego bez mojej wiedzy i zgody, oksytocyna, ktg, parcie na leżąco z łapaniem za kolana i przyciskaniem na brzuch przez lekarza. Zawsze chciałam mieć więcej niż 1 dziecko, narazie po tych doświadczeniach nie myślę o kolejnym, ale mam nadzieję, że to się zmieni i uda mi się urodzić pięknie w domu 😊

  3. Tak strasznie Ci współczuję, nie tak powinno wyglądać przyjście człowieka na świat.
    Moje wymarzone narodziny pierwszego dziecka też zamieniły się w szpitalny koszmar. Zostałam workiem ziemniaków pocięta i okaleczona. Dochodzę do siebie od półtora roku na terapii.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Podobne artykuły